Nie znamy się nawet z widzenia – taką parafrazę znanego zaśpiewu można by ukuć w odniesieniu do obiegu półproduktów poligraficznych i ludzi uczestniczących w tym procederze. Kwestią kluczową są okoliczności pojawienia się klienta. To on decyduje o zakresie zlecenia i w konsekwencji o obrotach firmy. Kategorie zleceń bywają bardzo różne, a miarą ich ważności czy raczej opłacalności jest w gruncie rzeczy periodyczność obłożenia maszyn oraz ilość materiału potrzebnego do produkcji. Proszę zwrócić uwagę: mowa tu wyłącznie o surowcowo – nakładowym aspekcie cyklu poligraficznego, nie zaś o kompleksie czynności prowadzących do etapu formy drukowej lub może wcześniejszego o fazę – montażu użytków. I nie jest bynajmniej przypadkiem zaproponowana kolejność zdarzeń. Bierze się ona stąd, że wiele wspomnianych zleceń powstaje poza obszarem profesjonalnie kreowanych koncepcji, strategii reklamowych i marketingowych, przemyślanej taktyki wobec konkurencji i często nie pozostaje w jakimkolwiek związku z wyczuciem potrzeb konsumenckich.
Wymienione działania są oczywiście domeną wyspecjalizowanych placówek, zazwyczaj agencji reklamowych. Jednak z powodów budżetowych (najczęściej – choć nie zawsze) poważna część materiału merytorycznie kwalifikującego się do fachowego opracowania plastycznego i formalnego trafia bezpośrednio na biurka kierowników zakładów poligraficznych – czytaj: drukarskich. Wynika to pośrednio z dezorientacji klientów lub ich niedoświadczenia w nowym dla nich zakresie aktywności rynkowej. Bywa też i tak, że przedkładane materiały są już »przemyślane« i »opracowane« przez »kierownictwo«, a wymagają jedynie… wydrukowania. A któż jak nie drukarz zajmuje się właśnie drukowaniem? Przynosi się zatem robotę wprost do majstra i negocjuje wartość usługi, o której możemy sądzić, co tylko chcemy, lecz jedno wiemy z góry: ma być najtaniej. I w ten sposób dochodzimy do sedna sprawy, do szukania objazdu – po raz nie wiadomo który podejmuje się temat eksploracji drogi do Indii wiodącej, jak dawniej, przez Pacyfik.
Pomińmy tutaj deliberacje klient – majster, majster – załoga itd., zatrzymajmy się natomiast na chwili, gdy po wstaje dylemat: jak wykonać tzw. przygotowalnię. Wspomnijmy przy tej okazji, że najprawdopodobniej wyeliminowanie przez zleceniodawcę fachowych sił projektanckich niesie z sobą ryzyko spotkania z radosną twórczością własną, a już więcej niż pewne – całą górę najróżniejszych »upiększeń« w układzie inkryminowanej publikacji: rozmaitych sugestii ornamentowych, eliminowania ze zdjęć niechcianych szczegółów lub arbitralnie przygotowanej adiustacji wg gdzieś zauważonych rozwiązań (źródła: konkurent, zagraniczna gazeta lub krajowy autorytet pani Jadzi). Przychodzi zatem moment, kiedy majster zjawia się w studiu graficznym, tak świadomie wzgardzonym czy też pominiętym a priori w całej procedurze. I co? Właściwie nic specjalnego, jeśli nie liczyć pierwszego wrażenia, jakie spływa na przystępującego do rozmowy grafika. Wrażenie to można by zrazu opisać ja ko uczucie gwałtownego wykopania głowy na aut przez skrzydłowego trzeciej ligi, płynnie przechodzące w nie naganny uśmiech i pytanie: »czym możemy służyć?«. Ważne jest bowiem, że by w walce o byt nie boczyć się na siebie nawzajem i wykazać maksimum zrozumienia. Ale co o tym mówi statystyka? Nie mówi nic, ponieważ nikt nie liczył, ile razy częściej grafik wstydził się za drukarza, a ile razy bywało odwrotnie. I nie chodzi tu bynajmniej o jakieś nieszczęśliwie krzywo wydrukowane arcydzieło, czy wyśmienicie »wyheidelbergowany« kicz – tu idzie o kompletny brak spójności interesów wewnątrz branży, dopuszczanie do niewłaściwego obiegu pieniędzy i tym samym o zawalanie koniunktury do reszty, ponieważ nie amatorzy ją budują, ale zawodowcy wewnątrz określonej grupy. W momencie, w którym ktoś dokonuje wyłomu w zasadach (przypominamy w tym miejscu, że w gospodarce wolnorynkowej każdemu wolno kochać), wszyscy cząstkowi uczestnicy rozgrywki przegrywają. Oczywiście jedni wcześniej, drudzy później, ale pierwotne wrażenie, że zrobiło się interes niknie, jeśli uświadomić sobie, że na którymś etapie nie powstał zysk. Nie trzeba być ekonomistą, żeby wiedzieć, czym to grozi. To grozi nieadekwatnym do włożonej pracy przydziałem zysków i obumieraniem rodzimego potencjału. W takiej chwili wchodzi na nasze własne podwórko byle kto z zagranicznym kapitałem, kompletną pracownią do formatu, powiedzmy, B0, gromadzi wokół siebie sfrustrowanych, wygarnia wszystkie zamówienia i mowi: »koniec zabawy, chłopcy. Nie umieliście się porozumieć, to ja wam pokażę, jak się powinno pracować«. I tak właśnie się dzieje.
A jak powinno być? Skoro zajmuje my się z przekonaniem przejawami innowacji technologicznych, cyfrową rzeczywistością nowoczesnych warsztatów pracy, słowem – profesjonalnym
Ale to nie klient ten wybuch śmiechu spowodował. Winnych trzeba szukać wśród paskudziarzy, których każda branża jest pełna. To oni, nie odróżniający fotoskładu od fotoplastikonu i densytometru od barometru, ci dzielni skomputeryzowani offseciarze, psujący interes prawdziwym drukarzom i prawdziwym grafikom, to oni zawalając miasta papierowym chłamem i lansując jakieś nuworyszowskie obyczaje nie licujące z godnością profesjonalistów wywołują ten śmiech. Oby to tylko nie był śmiech przez łzy – oni szybko się uczą i cierpią na coraz powszechniejszą w tym gronie chorobę: dobre samopoczucie.
Cała ta polityka podtrzymywania kosztorysowego mętniactwa i tworzenia lipnych cen odbija się rykoszetem (niestety) na egzystencji renomowanych zakładów. Niektóre z nich zaczynają kalkować całkowicie niedorzeczne praktyki. Ciekawym zjawiskiem jest kompletne bezhołowie w tak złożonej dziedzinie jak realizacja czasopism. Znamy przypadki przyjmowania zleceń na wykonanie nakładu z dostarczonego materiału redakcyjnego. W głowie się nie mieści ile trzeba mieć tupetu, by podejmować się tak kompleksowego i kreatywnego zadania, jak szata graficzna periodyku z jej merytoryczno-redakcyjnymi powikłaniami i bezdyskusyjnie personalnym charakterem czynności określanych jako makietowanie. Rzecz jasna, apel o odrobinę zdrowego rozsądku i skromności na nic się nie zda wobec przyrodzonej pazerności i tej nowomodnej precyzji w lawirowaniu, składaniu »do kupy« różnych elementów, zamawia nia (tanio?) technologicznych strzępów rozdrobnionych do granic możliwości użytków (skanowanie fotograficznej drobnicy, naświetlanie szpalt byle jakiego składu wg wymyślonej od ręki adiustacji itp.) czy wreszcie robienia zamętu wokół całego zlecenia, w które – w ten lub inny sposób ̵ zostaje uwikłane stado kooperantów. I to ma służyć udowodnieniu, że jest działa niem na korzyść klienta, bo wypada taniej. Nie, nie tylko jest drożej, ale w dodatku przyczynia się do zdezawuowania wysiłku poszczególnych ludzi zapędzonych do takiej, nazwijmy rzecz po imieniu: partaniny (pełne objaśnienie tego terminu można znaleźć w książce Jana Hirrulsbacha »Przepy chanka«). Zacznijmy się wreszcie szanować, bo czy tak trudno zdobyć się na określenie swojego miejsca w grupie?
Wittgenstein, wybitny i bardzo obecnie akceptowany myśliciel, specjalista od zagadnień architektury i funkcji podmiotów komunikacyjnych, twierdził, że granice jego wolności określają granice jego języka. Zaiste, piękna i wzniosła myśl. Ale żeby zaraz robić z tego przysłowiową pianę – a fe, nie wypada. Zacieranie granic i świadomie uprawiane mętniactwo komunikacyjne powoduje, że nasza klientela nie rozumie ani naszych kalkulacji, ani zasadności płacenia za określone czynności. Polega to na niedopowiedzeniach. Gdybyśmy usłyszeli prośbę przyszłego lokatora do majstra budowlanego: »niech mi pan zbuduje dom«, nic w zasadzie nas nie zdziwi, ponieważ budowaniem zajmuje się właśnie majster. Z jedną wszakże poprawką – chwilę przedtem musi być jeszcze architekt. Chyba się rozumiemy? Ważne jest również
[Artykuł ukazał się pierwotnie w serii »Magazyn Desktop Publishing Studio Typografii Realnej«. Seria była publikowana w czasopiśmie »Poligrafika«, ten tekst pochodzi z numeru 10 z roku 1994].
Stefan Szczypka
[wersja 2022-01-31]