Pod znakiem postępu

Gdyby nie resztka poczucia humoru, można by sądzić, że tytuł jest całkiem serio. Tymczasem pobrzmiewa w nim nuta ironii czytelna dla Koleżanek i Kolegów od pierwszej sylaby. Dla zarobkującego piórem felietonisty z działu, powiedzmy, kulturalno – gospodarczego, cotygodniowa porcja petitu od Sasa do Lasa na temat, powiedzmy, »Kwadrologia Księżyca a Prywatyzacja Prany Bałtyckiej«, jest okazją do »włączenia się w powszechną debatę…« itd. bez żadnych konsekwencji. Należy bowiem do dobrego tonu być człowiekiem z towarzystwa. Towarzystwo natomiast tworzą obecnie tzw. ludzie interesu. W towarzystwie już nie mówi się po francusku, mówi się o pieniądzach. Podstawą zaś robienia wszelkiej kasy jest dzisiaj procent, prowizja, marża – słowem każdy »obryw«, na jaki zezwala pragmatyka wolnego rynku. Dla pełnego obrazu rzeczywistości należy dodać, że zasadniczo strefę pogromu i regresu stanowi ten sektor prywatnej aktywności, gdzie naiwność podpowiada, że można wyżyć z pracy rąk. Pragniemy przedstawić w określonym kontekście wszystkie nasze sprawy i poddać specyficznej selekcji całą problematykę odnoszącą się do wszelkich przejawów aktywności w obszarze kultury druku. Tak, kultury, zjawiska wielopłaszczyznowego i komplementarnego. Kto zechce – ten przeczyta. Zapewne wielu śmiertelnie się obrazi, ale ponad wszelką wątpliwość – większość skorzysta. Nie ma żadnych podręczników, nie ma jednorodnych i odwołujących się do publicznej cyrkulacji źródeł informacji. Nie ma bezpośredniej pomocy w komponowaniu osobistego warsztatu pracy. Tym wszystkim chcemy się zająć na poważnie, angażując niewątpliwych specjalistów i fachowych referentów. Pragniemy w kolejnych materiałach stopniowo systematyzować stan współczesnej techniki i sygnalizować nadchodzące zmiany. Fala uderzeniowa jest tak silna, że łatwo się pogubić. Zmiany strukturalne na naszym rynku, korporacyjna podmiotowość agencji reklamowych, dostępność urządzeń i surowców, sprawy ochrony dóbr intelektualnych i tworzenie się taryf honoraryjnych, gwałtowna socjalizacja unikalnych i jeszcze wczoraj niedostępnych technologii i zasobów informatycznych – to wszystko jest kopalnią tematów, które, żywimy nadzieję, zainteresują niektórych. N a początek zaś – test na wytrzymałość, który ma dowieść, że o sprawach bardzo poważnych można i należy mówić normalnym językiem. Może to dziwny początek, ale z całą pewnością »na temat«.

Lud pracujący i filozofia

Próba przyjrzenia się niektórym zjawiskom z terenu naszej branży nieodwołalnie musi wywołać śmiech przez łzy. Nie może być żadną miarą powodzenie nielicznych, mających szczęście do zyskownego obłożenia maszyn i nie obawiających się karygodnego »olewania« problemu cła za import usług poligraficznych. Jesteśmy uczestnikami pewnej wspólnoty zarówno w skali makro, jak i mikro, jako członkowie społeczności branżowej z jej skalą spraw i jako członkowie społeczeństwa. Nikomu nie wolno dywagować o swobodach rynkowych bez uwzględnienia zasadniczych roszczeń obywateli, których indywidualne powodzenie składa się na dobrobyt państwa. Już kilkakrotnie epatowano elektorat koncepcją »gabinetów fachowców«, fachowców – przepraszam – od czego? Bo jak dotychczas nie dostrzegam świeżych powiewów, jeśli nie liczyć ogólnej zawiei wywołanej rozwaleniem sławnej »puszki z Pandorą«. Wszystko, co możemy obecnie zbilansować na naszą korzyść, jest rezultatem fertycznej mobilności nieustępliwych piechurów pracujących wg schematu niedawnych zaopatrzeniowców. Czy pamiętacie jeszcze fenomen polskiego zaopatrzeniowca, człowieka tyrającego na okrągło przez partię, przez bufet, przez rozliczne »machniom« i zdolnego zadowolić każdego dyrektora i jego politycznego zastępcę?

Enuncjacje felietonisty z popularnego tygodnika nie mają żadnej wartości użytkowej, są pewną formą komunikacyjnej aktywności. Dlatego prawdopodobnie takim wzięciem cieszą się, jak nigdy przedtem, czasopisma fachowe, specjalistyczne i merytoryczne. Ludzie potrzebują wiedzieć. Już nie wystarcza migawka z wystawy, targów, konferencji itp. Obowiązuje wszędzie jakieś know-how poparte reputacją fachowca, który jest zwykle pierwszym kurierem informacji. W dziedzinie bardzo nas obchodzącej, czyli komputeryzacji warsztatów wydawniczych, skromnie określanej jako DTP, lawina postępu technicznego wymaga nie lada kompetencji i wiedzy. Jest całkowitą niedorzecznością pomijanie w tej robocie niektórych faktów, np oczywistego podziału wykonawców na »szeregowców« i »oficerów« lub dopuszczanie do nieprawdopodobnie aroganckich zjawisk, np. wycinania z naświetleń sygnatur pracowni projektanckich tam, gdzie chodzi o kompozycje reklamowe. Wywodząca się z parterowej kultury ignorancja zakłada bowiem w tym ostatnim przypadku, że autor dzieła pragnie »podpiąć« się ze swoją kryptoreklamą, tymczasem jest to jego niezbywalne prawo i tylko on sam może odstąpić od sygnowania pracy, po uprzednim ZAPISANIU tego faktu w umowie. Pojawienie się nieco kontrowersyjnego PRAWA AUTORSKIEGO przyniesie (jakże tego pragniemy) jakieś regulacje w stosunkach międzyludzkich.

Wspominam o uczestnikach tej »prywatki«, która uchodzi, czy raczej pragnie uchodzić za poważną prywatną przedsiębiorczość wydawniczą, jedynie mimochodem. Są nimi pospołu wydawcy i czytelnicy, w tej samej mierze odpowiedzialni za kształt zjawisk, bardziej przypominających gigantyczny zieleniak z jego scenerią i obyczajami niż legowisko intelektu i kultury powszechnej. Tym bardziej przepraszam za drobną dawkę filozofii.

Każdy z nas płaci określoną, symboliczną cenę za »wpisanie« się do społeczeństwa. Filozof wie, że czysta, bezwolna istota, stopniowo kapituluje pod wpływem doświadczenia i praktyki komunikacyjnej dorosłych wychowawców. Pomijając kwestie genetyczne, można przyjąć tezę o całkowitej czystości ludzkiej istoty od jej narodzin. Punktem kulminacyjnym tworzenia się świadomości jest niewątpliwie opanowanie języka. Początkowo jako rozpoznawanie sygnałów, po pewnym czasie – świadome ich zastosowanie na własny użytek. Wszystko, co da się powiedzieć na temat dynamiki życia psychicznego, rozwoju intelektualnego, przejmowania wzorców zachowań i zaistnienia w strukturach społecznych – odbywa się dzięki językowi i przez język. Cała bierność i aktywność człowieka z nieskończonymi pokładami wiedzy, wolnością wyboru, tworzeniem kodeksów czy wytyczaniem szlaków – to wszystko jest następstwem podporządkowania się gotowym strukturom językowym, można powiedzieć – sygnałom »z tego świata«. Cała ta racjonalizująca życie machina wtłacza nas w społeczną rzeczywistość jak podstępny huragan, wiejący tym silniej im szybciej się poruszamy. Postępuje za nami jak cień, którego ślad zauważamy tylko sporadycznie i nie jesteśmy w ogóle świadomi jego obecności, jak inscenizując własny indywidualizm, nie dostrzegamy faktu, że możliwy jest on wyłącznie jako funkcja naszego uspołecznienia.

Tak więc jest to cena, jaką płacimy za dopuszczenie nas do głosu, a wszelka refleksyjność, od filozoficznej po artystyczną, będzie zawsze czymś na pograniczu rozwarstwienia osobowości (alter ego). Nie można bowiem pogodzić »poszukiwania siebie« ze zbiorowym portretem »nie-siebie«. Ta naturalna, a tak typowa dla osobowości twórczych alienacja, bierze się z konfliktu pomiędzy suwerenną naturą jednostki, a przymusem uczestnictwa w kulturze tłumu, co wynika z symboliki porozumiewania się. Bowiem na początku było słowo, czyli orzeczenie, część mowy znamionująca czynność – nie rzecz. Zatem ważny jest nie »świat«, ale że »się stał«. I druga, ważna sprawa: od początku »tego świata« wszelka twórczość była zawsze posłaniem »z innego świata«, bo przeznaczeniem niektórych »uspołecznionych« uczestników cokolwiek parszywej realności jest, na szczęście dla nas, wydobywanie pierwotności ducha i nadawanie jej harmonii: dźwięku, obrazu i narracji.

Wolność

Co z tego wynika dla szarego konsumenta książek? – bardzo niewiele, poza tym że jeśli dojrzał do etapu suwerennego czytelnictwa w wieku np. lat piętnastu, to nigdy się nie dowie, czym było jeszcze niedawno całodniowe wystawanie pod firmowymi sklepikami czołowych wydawnictw. Pasja zdobywania określonych pozycji książkowych była m.in. rezultatem niezaspokojonego głodu. Ale jedno jest pewne: bez względu na ówczesne ograniczenia czy dzisiejszy brak ograniczeń, wspólną cechą obydwu epok był wątek pod nazwą polityka wydawnicza. Jaka była onegdaj – wiemy, ale czym się stała dzisiaj – lepiej nie mówić, poczekajmy na podsumowanie piętnastolatków. Jednak do zbudowania opinii potrzeba umysłów krytycznych, a jak ten krytycyzm rozwinąć, skoro populizm w sferach wydawniczych osiągnął skalę jak z koszmarnego snu. Jak bowiem zakwalifikować nowobogackie zachłyśnięcie się wolnością wydawniczą i schlebianie najgorszym gustom pod pozorem rzekomego zapotrzebowania? Chyba tylko jako chorobę – stadium przejściowe.

Wyrządzono ludziom wielką szkodę, przez dziesięciolecia odcinając od powszechnego dostępu do zweryfikowanych tradycją norm estetycznych, które przez aprobatę lub zaprzeczenie tworzą następne podziały i wielość poglądów. Te same, podejmowane od wieków kwestie przechodzą coraz to inne wcielenia, wyodrębniają się w nowe definicje, stają się nowym komunikatem – tekstem. Pozbawiono nas uczestnictwa w powszechnej wymianie myśli, ograniczając dostęp do źródeł dla tzw. równiejszych. Nie załatwią problemu ani uniwersytety, ani indywidualna przedsiębiorczość, jeśli nie przywróci się właściwej rangi twórczemu wysiłkowi i nie zacznie się go odpowiednio opłacać. Bezmyślne i motywowane wyłącznie szybkim zyskiem zapatrzenie się w krajowe transkrypcje międzynarodowej tandety, już spowodowało poważne osłabienia rodzimych kręgów artystycznych. Na największe rozpowszechnienie mogą obecnie liczyć infantylne i grafomańskie melorecytacje młodzieżowych kapel, takież romansidła oraz przenoszące domniemanych dorosłych w światek umięśnionych krasnoludków lub kosmicznych muchomorów tzw. powieści akcji. Konstruowanie rynku rękami komiwojażerów i akwizytorów przy akompaniamencie permanentnie niewypłacalnych hurtowników do reszty rozkłada nadzieje na odnowę kulturalną,

Premiowanie wyłącznie za »łeb do interesów« jest całkowicie obce naszemu poczuciu wartości. Nie ma nic nagannego w podnoszeniu stopy życiowej, pod warunkiem wszak, że klasyczna dychotomia »osoba – społeczeństwo« nie zostanie zdemolowana zapomnieniem osób (Norwid) lub zdziczeniem społeczeństwa (wystrzał z Aurory). Z pewnością fenomen nagromadzenia talentów ma związek z jednością czasu i miejsca, tak powstają stygmaty epoki – formy i treści z czasem określane jako styl. Z punktu widzenia generacji wstępujących stanowią glebę dla kolejnych plonów. Nie wolno zaprzepaścić żadnej szansy przechowania i przekazania dorobku rodzimego. Z kondensacji dóbr wynika pomyślność i radość życia zbiorowości: rodzinnej, plemiennej, środowiskowej itd. O kulturze tej zbiorowości świadczy m.in. komplementarność środków i celów. Sztuka, gramatyka czy ergonomia, żeby poprzestać na takiej mieszance, nie są dla lepiej ubranych. Są jak zdrowie – ważne i należne każdemu. Nie samo puszczanie w obieg kiczu i głupoty jest naganne, ale zaniechania działań normujących obieg zjawisk bezwzględnie wartościowych. Sama świadomość, że spektakl teatralny jest czymś więcej niż skecz w knajpie już nie wystarczy, ponieważ tą knajpą może się okazać Cabaret Voltaire, a przedstawienie tylko statystycznym incydentem.

Profesjonalizm

Niejaki Krates z Mallos, wybitny pergamoński uczony i pierwszy kierownik tamtejszej biblioteki, w czasie pobytu w Rzymie w roku 168 p.n.e. wpadł do Cloaca Maxima i złamał nogę. Historia powiada, że czas rekonwalescencji wypełnił sobie wykładami, co ponoć było pierwszym krokiem (nomen omen) w inwazji dorobku myśli greckiej na teren Imperium. Krates był specjalistą od teorii anomalii, czyli nieprawidłowości w powstawaniu form języka. Obawiam się, że nasza współczesna oferta dla świata nie jest warta żadnej złamanej nogi w żadnej instytucji żadnego imperium. Zwłaszcza co do języka mam całkowitą pewność, albowiem zaszedł już w naszej najnowszej historii przypadek korektorskiej poprawki na THE DEUM, zdawałoby się, powszechnie znanego tytułu.

Tym, co stanowi o utrzymaniu pryncypiów, o przetrwaniu fali powodziowej, jest profesjonalizm. Wbrew pozorom, jest to chyba jedyna forma autentycznie kreatorskiej i zarazem polemicznej względem zastanych realiów postawy »uspołecznionego« indywiduum. To truizm, ale zarazem paradoks – wszak profesjonalizm (wiedza o granicach kompromisu) jest właśnie skrajnym przypadkiem wspomnianej wcześniej kapitulacji ego. Nie ze wszystkim jednak – w ogromnej mierze o skali kompromisu przesądza poziom i kultura katedr – poziom wykształcenia. Nie może być ono traktowane jak niechciane zło, gdyż prowadzi to do anarchii – przeciwnego bieguna omawianego przypadku. Cieszy i podnosi na duchu niezłomność intelektualistów, których działalność wydawnicza zapewnia nam nieprzerwany rozwój umysłowy i stanowi podnietę do własnej aktywności. Życie społeczne nie składa się wyłącznie z kolejnych »szkół wdzięku«, wojewódzkich przeglądów pięknych nóg, konsumowania prymitywnych seriali czy promowania zadufanych fordanserów. To jest, to powinien być – margines. Jaki bowiem pożytek płynie np. z dopuszczania do mikrofonu różnych domorosłych »redaktorów«, których język, dykcja i brawura zakrawają na halucynacje w biały dzień.

Nasuwa się natychmiast pytanie, czy do produkcji książek potrzebni są mózgowcy? Odpowiedź jest tylko jedna: z punktu widzenia autora, jak w każdym warsztacie, powierzone dzieło nie może opuścić pracowni w stanie pogorszonym. Wiedzą o tym serwisanci urządzeń, dlaczego zatem ignoruje tę zasadę cała rzesza animatorów wydawniczych? Dlaczego walka o niższe koszty prowadzi do absurdalnych kalkulacji wyssanych z palca, do niedopuszczalnych preparacji »graficznych« neofitów zaopatrzonych w prymitywny komputerek, do przywłaszczania sobie kompetencji wszędzie i zawsze wymagających szkół, referencji i reputacji zawodowej? Dlaczego aranżuje się sytuacje niedopuszczalne na cywilizowanych rynkach, deprecjonując trud zawodowców przez angażowanie do cyklu produkcyjnego prostaczków i cynicznych spekulantów? Aż się prosi o szczególną wykładnię ustawy o nieuczciwej konkurencji i jakieś cechowe certyfikaty. Fachowcy dokładnie wiedzą, co i jak należy robić, by wydawca w ogóle podołał wydatkom związanym z nową edycją. Wszelka innowacyjność obniżająca koszty jest tu godna poparcia. Ale nie może o »taryfie« decydować zuchwały neofita bez skrupułów, wprowadzający wydawcę w błąd ofertą zaczynającą się od słów: »najtaniej…«.

W tej magmie nieporozumień i dziwnych operacji największym zagrożeniem jest stopniowe eliminowania artystów książki. Tych zawodowców jeszcze długo nie będzie stać na nowoczesną, komputerową aparaturę do projektowania rasowej grafiki i typografii. Jedynym sposobem jest łączenie się w grupy pracowniane i solidarne ponoszenie kosztów wykonywania zawodu. Podkreślam: ZAWODU. Żadna wolnorynkowa demagogia nie będzie nigdy zdolna do takiego pokierowania życiem publicznym, w którym najlepsi nie mają racji. Czy to tylko pobożne życzenia, czy neurotyczne zeznanie naocznego świadka? Wszak, zgodnie z łacińską dewizą: te stis unus, testis nullus – jeden świadek, to żaden świadek (oj, ci starożytni!), niniejsze żale są niczym wołanie na puszczy. I nie ma znaczenia fakt, że spotykam się z żarliwym poparciem innych kolegów designerów, ledwo wiążących koniec z końcem. Oni nie mają żadnej szansy wykrzyczenia swoich pretensji, ponieważ o tym, czy dostaną zamówienia decyduje często neofita w randze prezesunia, któremu nie pasują chmurni i niepokorni. On wie najlepiej, co ma być zrobione, jak ma być zrobione i co »pójdzie«.

Co w istocie stanowi podstawową przyczynę dramatycznej sytuacji książki – symbolu wszelkiej działalności edytorskiej? Co powoduje, że w realiach tzw. gospodarki rynkowej padają (jakże wygodnie o tym nie wiedzieć) zasłużone drukarnie, a także nowi, dynamiczni i znakomicie zawodowo przygotowani wydawcy? Odpowiedź jest bardzo prosta: nastąpiło naruszenie granicy bezpieczeństwa i proporcji właściwych dla marginesu tradycyjnie okupowanego przez kicz. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki prysł mit o powszechnie wysokim poziomie wykształcenia, wyrafinowanym poczuciu humoru i zachłanności na wiedzę o świecie. Okazało się, że wymienione cechy były i nadal są własnością stosunkowo nielicznych i tylko fałszywie filtrowana propaganda nadawała im niedawny rozgłos, co jednocześnie należy zaliczyć do pozytywów naszych narodowych bilansów (mam na myśli międzynarodową sławę niektórych rodaków i krajową dumę z ich przynależności do tutejszego szczepu).

Prezesunio jest dla kolesiów oazą mądrości, więc nie mogę wykluczyć, że moje pomruki, mówiąc dosadnie, całkowicie mu wiszą, a wygłoszone tezy są niezdarną próbą pouczania Minerwy przez świnię (sus Minervam docet). I znów się okazało, że wszystkie drogi prowadzą do… kasy.

[Artykuł ukazał się pierwotnie w serii »Magazyn Desktop Publishing Studio Typografii Realnej«. Seria była publikowana w czasopiśmie »Poligrafika«, ten tekst pochodzi z numeru 3 z roku 1994].

Stefan Szczypka

[wersja 2022-01-31]