Richardus de Bury

Philobiblon czyli o miłości do ksiąg

Miejsce wydania: Gdańsk, wydawca: Towarzystwo Przyjaciół Książki, rok wydania: 1992, wymiary: 128×204 mm, stron: 128, oprawa: twarda w skórę.

Richard de Bury (1281–1345), a właściwie Aungervyle, syn normandzkiego rycerza, urodził się w zamku Bury St Edmunds w hrabstwie Suffolk. Wszechstronnie wykształcony w Oksfordzie, wychowawca króla Edwarda III, biskup durhamski, polityk oraz królewski strażnik pieczęci, był znakomitym bibliofilem podobnie jak inni prekursorzy renesansu z Petrarką na czele, nota bene jego dobrym znajomym. Sir Richard traktat Philobiblon sive de amore librorum napisał w ostatnich latach życia. Tę biblię bibliofilów i bibliomanów drukowano już w XV wieku, czyli w czasach inkunabułów. Po raz pierwszy w 1473 roku w oficynie Johanna Schillinga w Kolonii, potem u Johanna i Konrada Hirstów w Spirze, a na początku XVI w. u Jodoka Badiusa w Paryżu.

Philobiblon z łaciny na polski przełożył Jan Kasprowicz, którego tłumaczenie było podstawą wydania Ossolineum we Lwowie w 1921 roku. Edycja z 1992 roku jest wierna temu tłumaczeniu i zachowuje archaizmy używane przez poetę. Oto niewielki fragment:

Arcyfilozof Arystoteles, którego Awerroes uważa niby za prawo natury, kupił po skonie Speusippusa księgi tego filozofa za dwanaście tysięcy sestercyj. Platon, według czasu będący przed Arystotelesem, według mądrości przecież poza nim, nabył za dziesięć tysięcy sestercyj księgę pitagorejczyka Filolausa, dzieło, z którego wydobył dialog swój o Timeuszu, jak w siedemnastym rozdziele trzeciej księgi »Noctes atticae« podaje Aulus Geliusz; a czyni to, iżby pokazać głupcom, jak bardzo mędrcowie gardzą pieniędzmi, gdy idzie o księgi.

Richard de Bury w testamencie zapisał bogaty księgozbiór oksfordzkiej akademii. Sukcesorzy tylko w niewielkim stopniu skorzystali z legatu, bowiem słudzy i wierzyciele rozkradli księgi, a nawet odarli z szat kościelnych dostojne truchło.

Ponoć każdy biblioman, którym chyba też jestem, ma jakiegoś fioła albo innego bzika związanego z książkami. Biskup durhamski wcale nie krył, że do szewskiej pasji doprowadzali go niechluje obcujący z księgami, flejtuchy z brudnymi łapami, mokrym nosem i paznokciami pełnymi cuchnącego brudu.

Nie wstydzi się śmierdziel taki jeść owoców i sera nad otwartą książką albo każe spacerować szklance to po jednej, to po drugiej stronicy, a nie mając swej dziadowskiej sakwy pod ręką, pozostawia w książce resztki obiadu.

Richard de Bury twierdził, że grzechy popełniane wobec materii ksiąg są świętokradztwem pod grozą klątwy zakazanym. Może to głupie, ale mnie wkurzają księgarskie nalepki z ceną naklejane z rolek samoprzylepnych. Czasem, gdy książka bywa przeceniana, jest ich kilka na tylnej stronie okładki. Czytając, zwykle trzymam wolumin w ręku i fakturę odmienną od powierzchni okładki wyczuwam palcami i dłonią. Nie wiedzieć czemu różnica ta rozprasza mnie i przeszkadza. Próbuję odkleić papierek, ale najczęściej drze się brzydko. Jeżli już oddzieli się od okładki, pozostawia lepką warstewkę syntetycznego kleju – nie do usunięcia i wkurzającą jeszcze bardziej. Fatalnie, gdy nalepka ma neonową barwę, np. wściekle pomarańczowy kolor. Wówczas jest najważniejsza, bezwiednie i bezzasadnie przyciąga uwagę, jest ciałem wizualnie obcym.

Nie lubię tych cholernych nalepek i już. Czy jestem psychiczny?

Andrzej Tomaszewski

[Szelest trzeci]